Dlaczego zostałem psychologiem i psychoterapeutą?

Pisałem tego posta kilka dni. Trudne to było doświadczenie. Czuje jednak, że potrzebowalem się podzielić tą historią z szerszym gronem. Teraz kończąc wstęp i klikając zaraz „opublikuj” czuje narastający lęk. Klikam go jednak odważnie i z zaangażowaniem.

Moja historia sięga 2012 roku, to wtedy na poważnie pomyślałem pierwszy raz o zostaniu psychoterapeutą. Mieszkaliśmy wtedy za granicą PL i pracowaliśmy razem z moją ówczesną narzeczoną a teraźniejszą żoną na szklarni z orchideami.

Moja żona miała wtedy bardzo trudny czas. Szukaliśmy zatem dla niej na miejscu psychologa. Było o to bardzo trudno i finalnie nie potrafiliśmy nikogo znaleźć. Była dostępna na miejscu zaledwie jedna polska pani psycholog w całym naszym ówczesnym miejscu zamieszkania, która na domiar złego nie miała terminu w nadchodzącym czasie. Byliśmy zatem w ciemnej dupie. Delikatnie mówiąc.

Problemy się nawarstwiały a my bardzo młodzi i bardzo zagubieni, nie wiedzieliśmy gdzie szukać pomocy. No i tak trochę szukaliśmy, trochę odpuszczaliśmy, później przyszła bezradność a z nią unieważniaine w stylu „nie bój się, przecież nic takiego się nie dzieje”, czy „spokojnie, nic się nie martw, napewno Ci przejdzie”.

Jednak nie przeszło

To co z początku wyglądało na przegnębienie związane z życiem w obcym kraju okazało się czymś znacznie grubszym. Wróciliśmy do Polski i zaczeliśmy szukać pomocy.

Nie pamiętam dokładnie dlaczego, ale zamiast skorzystać z wiedzy specjalisty tj. lekarza psychiatry, czy psychoterapeuty lub psychologa zaczęliśmy szukać sposobów alternatywnych. Trafiliśmy na kobietę, która „leczyła transem i masażem”. Dzisiaj brzuch mnie boli jak o tym myślę. Staram się jednak zachować dla siebie trochę współczucia, byłem przecież byłem bardzo młodym człowiekiem, nie miałem zielonego pojęcia co zrobić, zapytaliśmy zatem o kogoś poleconego i ktoś ze znajomych/rodziny polecił ów kobietę. Po kilku sesjach (jedno spotkanie kosztowało 400 zł lub 500 zł) problemy zaczęły się nawarstwiać. To co nazywaliśmy wtedy napadami lęku zaczynało przybierać na sile. Moja druga połówka wtedy nie spała, mało jadła i trwało to już któryś tydzień.

Nie wiedząc dalej co robić umówiliśmy zatem wizytę u neurologa. Neurolog po krótkim wywiadzie skierował nas do psychiatry… I BUM! Diagnoza: schizofrenia paranoidalna. Leki pomogły dosyć szybko na szczęście i konkretne leczenie przyniosło dobre efekty. Wiedzieliśmy też już skąd ten mix lęku wymieszanego z paranoją oraz urojeń wymieszanych z nadinterpretacjami. Okazało się, że nie był to jednak „zły byt energetyczny, który przyplątał się z zaświatów”… dziwne, bo Pani Szamanka od transu i masażu była taka przekonująca.

Leczenie przebiegało poprawnie, wreszcie po miesiącach objawów i tygodniach nie-spania i prawie nie-jedzenia zaczęła spokojnie spać i jeść. Uuuuf. Poczułem się jakbym ściągnął z siebie plecak z kamieniami. Bez kitu. Ogromna ulga. Ja wtedy byłem również przemęczony. Podążając za swoim schematem samopoświęcenia postanowiłem nie spać równie długo co żona, żeby móc być przy niej w trudnych chwilach. Byłem też totalnie przerażony tym, że może stać się coś złego podczas jednej z nocy. „Nie-spanie”, które było jednym z objawów choroby, nie było takim powszechnie rozumianym „nie-spaniem”, że wiesz… leżysz sobie i patrzysz w sufit i nie możesz zasnąć. Umysł jej był wtedy torpedowany obezwładniającym doświadczaniem lęku, w bardzo dużym natężeniu, zapętlony w kółko niczym bączek kręcący się w dziecięcym pokoju. Cały czas, przez okrągłe 24h. Obserwując z boku, miałem wrażenie że on nigdy nie słabł. I faktycznie, lęk w doświadczeniu psychotycznym jest bardzo silny i tak jak w depresji osiowym objawem jest smutek, tak w schizofrenii jest nimwłaśnie lęk (A. Kępiński 1977).

Leki jednak z czasem rozkręcały się coraz mocniej i skutecznie pomagały. Natomiast pomimo tego próby testowania rzeczywistości, czasem okazywały się nadal zabarwione doświadczeniem psychotycznym. Padały różne pytania np. „czy ten gość co kaszlnął, próbuje mi coś przekazać?”, „czy ta osoba, co tak patrzy, to wie, że doznałam cudu?”. Próbowałem na bieżąco kontrować wszelkie zniekształcenia poznawcze (inaczej wyolbrzymione lub irracjonalne wzroce myślenia, które potrafią wplywać na naszą błędną interpretację rzeczywistości), które wtedy nie wiedziałem że tym właśnie są. Na szczeście darzy mnie ona dużym zaufaniem i podważanie myśli psychotycznych przebiegało dosyć sprawnie. Kiedy tłumaczyłem, że to z psychozy i leki pomogą, objawy słabły. Troche tak jakbyś wylogowywał się z gry VR do realnego życia. Zakładasz google i cyk, widzisz potwory i różne niebezpieczeństwa, ale jak się wylogujesz i zdejmiesz gogle, to potwory i niebezpieczeństwa znikają. W tej metaforze zdejmowaniem gogli VR było zauważanie psychotycznych myśli, podważanie ich i tłumaczenie z uporem maniaka, że to objawy choroby. No i wiadomo, leczenie psychiatryczne. One zrobiło potężną robotę.

Punkt zwrotny

Niby wszystko zaczynało się normować, jednak ja coraz bardziej bałem się swojej bezsilności. Postanowiłem coś z tym zrobić. Zacząłem szukać wszelkich informacji o schizofrenii i psychoedukować się z zakresu objawów, zwiastunów i czegokolwiek, co pomogłoby mi chociaż trochę zredukować swoją bezsilność. Dzisiaj wiem, że to była walka z wiatrakami, wtedy jednak usilnie brnąłem w budowanie poczucia kontroli czytając książki, szukałem w internecie, pytałem na forach, rozpocząłem prenumeraty różnych psychologicznych gazet.
No i właśnie w jednej z gazet natchnąłem się na wywiad z prof. Irvinem Yalomem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten sympatyczny starszy Pan stanie się moim mentorem. Czytając wywiad ryczałem jak bóbr. Było tam bardzo dużo rozkminek egzystencjalnych i filozofii Amor Fati, filozofii, która głosi „zgodę na ludzki los”. Jest ona między innymi o tym, że w życiu potrzebne jest zarówno cierpienie, jak i radość. Czytając to, poczułem jakbym zrozumiał na czym polega życie. Bardzo potrzebowałem wtedy tych słów. One pomogły mi zrozumieć, że choroba mojej żony (czy cokolwiek innego trudnego) może być czymś akceptowalnym i nie musi być wyrokiem, który przygasza całkiem zróżnicowany przecież koloryt życia.

Zacząłem się też zastanawiać, jak mogę przekuć ten – w +.

Coś we mnie wtedy pękło. Przypomniałem sobie, jak za dzieciaka chciałem zostać psychologiem, ale bardzo się tego wstydziłem. No bo wiesz… byłem chłopakiem w szerokich spodniach, nie ograniczałem się w rodzaju używek tylko do tych legalnych, no i jakoś tak głupio było myśleć o pomaganiu innym, kiedy samemu potrzebowało się pomocy. A byłem naprawdę zagłubionym dzieciakiem. Sam pamiętam jak w gimnazjum byłem u psychoterapeuty z powodu problemów wychowawczych. Pamiętam, że bardzo go wtedy okłamywałem. Powiedziałem mu może 5% tego, co było prawdą. Nic dziwnego, że tamte spotkania mało mi pomgły. Psychoterapia potrzebuje szczerości i zrozumiałem to dopiero, kiedy poszedłem na psychoterapię już jako dorosły. Taki to był jednak czas, wtedy pozwalałem sobie na to, aby marzenia o byciu psychologiem wybijać sobie skutecznie z głowy za pomocą przeróżnych używek i przeróżnych, często bardzo hardcorowych doświadczeń. Nie chciałem sięgać po pomoc. Byłem zbundowanytm nastolatkiem.

Tamtego dnia, jednak było inaczej. Byłem w innym miejscu, w innym wieku, inaczej widziałem siebie i inaczej doświadczałem. Poczułem, że naprawdę mogę iść w tym kierunku (psychologia). No bo kryła się tutaj wielka misja. Chciałem być przecież wsparciem dla mojej ukochanej a nieśmiale zacząłem myśleć, że mógłbym przecież pomagać też na szerszą skalę. W przyszłości. Zaryzykowałem więc. Pomimo tego, że kompletnie w siebie wtedy nie wierzyłem, to jednak chciałem spróbować, razem z bezwiarą. Wtedy też po raz pierwszy odkryłem, że „A” nie wyklucza „B”. Możesz w siebie nie wierzyć, możesz myśleć, że nie ogarniesz a i tak spróbować.

Dziś wiem, że to był dobry wybór.

Na koniec pierwszego roku studiów miałem lepszą średnią ocen, niż w podstawówce a mgr obroniłem na 5 z oceną na dyplomie 4+. Później podyplomówka (ACT), teraz kolejna (CBT). W tym roku minie mi już ponad dekada, kiedy to zaczęła się moja przygoda, pisząc to uśmiecham się, bo wiem że ona nigdy się nie zakończy, to lot na całe życie.

Czemu o tym piszę?
Bo czasem ktoś mnie pyta a ja już nie mam ochoty dłużej robić uników i rzucać odpowiedzi typu „a jakoś tak wyszło”. Pomyślałem też, że ten post może być żywym dowodem na istnienie dialektyki, nie musisz w siebie wierzyć, żeby zrobić coś na czym Ci zależy, nie musisz czuć pewności siebie, żeby iść w kierunku dla Ciebie ważnym, zatem „A”, nie wyklucza „B”. Wygląda na to, że w życiu tylko szachownica jest czarno-biała (i koszulki klubowe Juventusu). Nie musisz więc mieć życia usłanego różami, żeby sobie samemu te róże na drodze zacząć rozkładać.

A co u mojej żony aktualnie?
Całkiem sympatycznie, kontynuuje psychoterapie własną, skończyła w zeszłym roku kurs asystenta zdrowienia i właśnie zapatruje się na praktyki i staże. Dużo czasu spędza na spacerach i siłowni, dba o swoje zdrowie i ta inwestycja wydaje się przynosić bardzo dobre rezultaty. Marzymy też o otwarciu Kliniki Zdrowia Psychicznego, aby wspólnie pomagać osobom, które doświadczają podobnego cierpienia.